Rozważania o codzienności i czerwone curry z wołowiną.


Pamiętam jak parę lat temu zepsuła mi się pralka. Oczywiście zrobiła to spektakularnie, zalewając całą pralnię. Nie przejęłam się zbyt mocno, wyszukałam odpowiadający mi model i z pełnym luzem zaczęłam odliczać siedem dni do jej dostarczenia. Pomyślałam, że przez tydzień nie muszę prać, ale okazało się, że muszę (zawsze tak jest). Pierwszego dnia przystąpiłam z radością nowicjusza do prania w ręku. Potraktowałam to jako przygodę i nowe doświadczenie. Drugiego i trzeciego dnia, nie byłam już taka szczęśliwa. Czwartego i piątego klęłam pod nosem płucząc w wannie spodnie i swetry. Siódmego czekałam na dostawę jak na Boże Narodzenie... i do tej pory wspominam tę wielką radość, jaka mi towarzyszyła wrzuceniu brudnych ubrań do bębna pralki. 

Czasami trzeba coś stracić, żeby odzyskać radość i docenić najprostsze, powszechne rzeczy.

Taką samą radość czułam po zreperowaniu zmywarki (nie lubię zmywać naczyń w rękach), wymianie zepsutej grzałki w piekarniku, montażu nowej płyty kuchennej...

Ta radość kiedy odzyskujemy utraconą rzecz jest naprawdę wielka. Wtedy można je docenić.

Wczoraj wypadł mi telefon z kieszeni i upadł tak niefortunnie, że już do niczego się nie nadaje. Upadał już wielokrotnie (raz już wymieniałam w nim cały przedni panel), był już lekko (a nawet całkiem mocno) popękany, ale nie spieszyłam się z jego wymianą, bo przecież działał.

Od wczoraj straciłam instagram, możliwość słuchania muzyki, zadzwonienia, sprawdzenia pogody, poczty, wiadomości... i wtedy zdałam sobie sprawę jak brakuje mi tych rzeczy i jak jestem do nich przyzwyczajona (a może i uzależniona). A także tego, że, nie znam na pamięć numerów telefonów do najbliższych (ale znam do koleżanek z podstawówki). Wrócił do łask stary telefon. Na odzyskanie wszelkich danych i używanych aplikacji, muszę poczekać jeszcze dobę. Ale możliwość ponownego zadzwonienia do kogoś bliskiego, po kilkudziesięciu godzinach bez telefonu, była jak świeży powiew wiatru wiosną.

A więc jestem na przymusowym odwyku od współczesnego telefonu. Myślę, że dobrze mi to zrobi i kiedy za kilkanaście dni będę miała już nowy, to radość z niego będzie podwójna, a nawet jeszcze większa. A na razie trzymam kciuki, żeby odzyskać jutro wszystkie dane i składam sobie wielką obietnicę robienia kopii w przyszłości.

Komputer działa, więc zapraszam Was na prosty przepis na curry. Lubię wersję z wołowiną, ale można przyrządzać je z innym rodzajem mięsa albo w wersji bezmięsnej.

Przetestowałam wiele rodzajów gotowej pasty curry, ale najbardziej smakują mi te kupowane w azjatyckich sklepach. Są bardziej aromatyczne i pikantne. Przyrządzając to danie, dodajcie najpierw mniejszą ilość pasty, żeby dostosować pikantność do własnych preferencji smakowych.



Czerwone curry z wołowiną

250 g mięsa wołowego pokrojonego w cienkie paski (używam rostbefu)
1 duża czerwona papryka
250 g cebuli
100 g fasolki szparagowej (opcjonalnie)
3 liście limonki kaffir (może być suszona)
50 g czerwonej pasty curry
1 puszka (400 ml) mleka kokosowego
1 łyżeczki cukru
1 łyżka sosu rybnego
sok z 1 limonki

olej kokosowy lub inny o neutralnym smaku
listki kolendry

Rozgrzać mocno olej na patelni. Dodać kawałki wołowiny. Smażyć mieszając, aż do lekkiego zrumienienia.

Wyjąć mięso łyżką cedzakową do miseczki. Paprykę obrać z gniazd nasiennych i pokroić w paski o szerokści 1 cm. Cebulę obrać i pokroić w cząstki (ja najczęściej kroję cebulę na 12-16 części, które są podobnej szerokości co papryka).

Na oleju (cały czas mieszając) podsmażyć warzywa, zachowując ich chrupkość. Do smażących się warzyw, dodać liście limonki.

Kiedy warzywa są chrupkie, dodać mięso i pastę curry i smażyć całość przez 1 minutę. Dodać mleko kokosowe, cukier, sok z limonki i sos rybny. Doprowadzić całość do zagotowania i gotować chwilę do lekkiego zgęstnienia sosu. Spróbować sosu i ewentualmie doprawić danie większą ilością cukru, soku z limonki, sosu rybnego lub soli.

Podawać curry posypane listkami kolendry z dodatkiem ryżu.


Komentarze